11. Półmaraton Komandosa… 2 etap #DrogaDoSzlema, kolejny sukces, kolejny mały krok do celu już za mną 🙂 ale… od początku. Ta jednodniowa przygoda zaczęła się od pobudki o 3 nad ranem by wyruszyć z ekipą z nad morza do Warszawy. Podróż spoko choć z powodu dużego deficytu snu jeszcze zanim dojechałem najlepiej zamiast startować to porządnie bym się wyspał 😀 dojechaliśmy tak, żeby mieć odpowiedni czas i na oddanie plecaka do ważenia i na ogarnięcie się. Tym razem już biorę oprócz 10kg obciążenia jeszcze trochę domowego izotonika w camelbaku, bo szykuje się ciężki i trochę dłuższy wysiłek.
Plecak na wagę… 11.7kg hmmm… coś mi nie wyszło bo sądziłem, że nie przekroczę 11kg, ale ok, niech będzie… może być i tyle, nie jestem w tym przypadku wybredny 😀 to teraz tylko przebrać się i czekać na start. Z jednej strony zmęczony z drugiej trochę bez emocji choć pewnie mi się tylko tak wydawało. Trochę coś czułem, że coś może być nie tak, tylko jeszcze nie wiedziałem co?? Czas przebrać się… wskakuje w mundur i wysokie buty wojskowe. I czekamy… Nadszedł sygnał, że można iść odebrać swoje plecaki. Dopasowanie i na start. Zbliża się godzina 0 coraz bliżej. Stoję przed startem, jeszcze chce dociągnąć jedną szelkę. I naglę widzę jak odpada jeden plastik
na ziemie. Coś się złamało. Z lekkim przerażeniem patrzę na to. Orientuje się, że szelka od dołu nie jest w ogóle spięta, przechodzi luźno prze kółko i zostaje sama taśma. Żeby plecak nie spadł musiałbym trzymać ją w ręku cały czas. Masakra!!!! A tu mniej niż minuta do startu. Przez 2 sekundy miałem lekkie przerażenie w oczach, że to już po szlemie. Nawet nie to że nie będzie walki o fajny czas o jakieś założenia, ale że w ogóle mogę nie dać rady tego zrobić. Myślę sobie kombinuj, cokolwiek. Masz jeszcze chwilę.
Próbuję to związać, ale ciężko samemu :/ a trochę nie ma czasu na zdejmowanie plecaka. Poprosiłem kogoś obok o pomoc. Mówię:
-może jakoś to związać? może wytrzyma? Spróbuj jak możesz
-ok, ale ta taśma dosyć sztywna, raczej się rozwiąże :/
(Jeszcze druga osoba się dołączyła)
-czekaj, dowiąże jeszcze, tylko nie ruszaj już tego, może wytrzyma
-ok, dzięki
Z duszą na ramieniu zerkam na to i myślę sobie, kurde jak to się uda to sam nie wiem?!? oby przebiec jak najwięcej zanim puści. A szczerze to liczyłem się z tym, że może się to stać równie dobrze za kilkanaście metrów jak i w połowie trasy. Ostatnie odliczanie i start. Zerkam co kilkadziesiąt, kilkaset metrów czy nie puszcza ten węzeł. Na szczęście na razie się trzyma. Na początku gęsta kupa ludzi a trasa wcale nie zbyt obszerna, przez las. Trzeba trochę powyprzedzać bo jednak ciut za daleko się ustawiłem i znaleźć swoje miejsce i swoje tempo. Pierwsze kółko poszło, zmęczenie już jest. Myślę sobie, że to i tak nic na razie, bo prawdziwe wyzwanie zacznie się dopiero na 4 i 5 okrążeniu (czyli te ostatnie dwa). Wtedy będzie największa walka by utrzymać tempo i chęci. Drugie choć ciężko też jakoś poszło i pod koniec
okrążenia zrównałem się z 2-3 zawodnikami, którzy praktycznie biegli tak samo jak ja. Myślę sobie, nie ma co szaleć na razie. Pobiegnę za nimi jeszcze jedno kółko, bo i tak jest już ciężko. Organizm pracuje na 100%, pojawiło się zmęczenie w nogach. Od razu głowa zaczyna Cię przekonywać, żebyś się przeszedł kawałek bo jest zmęczona. I tak toczę sam z sobą rozmowę, że ok, ale jeszcze kawałek. Jeszcze to kółko do końca, a potem jeszcze tylko do tamtego miejsca. I tak wbiegam na 4 okrążenie targując się ze sobą. Zerkam na zegar jak przebiegam. Okrążenia w miarę równo… nie jest źle. Coś tam liczę w głowie, ale wiem, że walka się zacznie dopiero teraz. Przyjechałem z założeniem, że cokolwiek zobaczę na mecie na zegarze i będzie poniżej 2h to będzie mój sukces. Na 4 okrążeniu zacząłem myśleć, że sukces będzie jak po prostu to ukończę. Sprawdzam plecak. Trzyma się. O dziwo nic nie puszcza. Może szelki lekko nie równe są, ale mogę biec, a to jest najważniejsze. Walczę już o każdy moment biegu. Targuje się sam z sobą. Jak przebiegniesz całe kółko, to na 5 się przejdziesz. Ale jeszcze to jedno zrób. Swoim tempem, na tyle na ile możesz, nie patrząc się na nikogo.
Wpadam zmęczony na linię start/meta i zaczynam ostatnie okrążenie. Wiem co sobie obiecałem, ale zauważyłem, że realne stało się złamanie 2h. Nóg nie czułem. Mięśnie palą, odciski bolą z każdym krokiem. Czuje niemoc. I choć naprawdę bardzo chciałbym sie przejść kawałek to myślę sobie „walcz”. Klapki na oczy i przed siebie. Biegnę i czuję się na wpół przytomny. Ktoś mijany coś mówi do mnie, ale nawet nie mam siły odmachnąć, a tym bardziej czegokolwiek odpowiedzieć. Biegnę do znaku, do zakrętu, do górki. I tak przeciągam to o kolejne krótkie odcinki. Ostatni kilometr i jedna stroma mała górka. Podchodzę. U góry odechciewa mi się kompletnie wszystkiego, ale t
o już końcówka. Biegnę dalej i naprawdę jestem totalnie wyłączony. Wybiegam zza zakrętu i ostatnie prosta. Patrzę na zegar, a tam tyka 01.49:54. O nie, tak tego nie zostawię. I nie wiem skąd nie wiem jak. Ale dostałem takiego speeda, jakbym dopiero co wystartował. I na pełnym sprincie wbiegam na metę, gdy na zegarze przeskakuje czas na 01:50:00 😀 😀 a to więcej niż chciałem i więcej niż mogłem oczekiwać… przewrotny los… brak oddechu… chwila by dojść do siebie i milion szczęścia w żyłach… to taka moja pasja, która daje radość przez ból… szczęście przez cierpienie… niełatwa miłość… nienawidzę, a uwielbiam… polecam 😀