Kiedy los puszcza do Ciebie oczko i daje szansę spróbować zrealizować jedno z marzeń to nie ma miejsca na przemyślenia. I tak było w tym przypadku, gdy pojawiła się opcja by zapisać się na ten bieg. Do startu było raptem trzy tygodnie. Czy dam radę? Czy to dobry pomysł? Czy jestem gotów na Tatry? Takie pytania pewnie powinny się w tym momencie pojawić, zwłaszcza że to podobno jeden z najbardziej wymagających biegów w Polsce, ale ja w tym wszystkim widziałem tylko dwa słowa Ultra i Tatry. I wiedziałem, że jak nie podejmę tego wyzwania to będę długo żałował. Jak już się zapisałem to pomału zacząłem sprawdzać i zagłębiać się w szczegółach tego wydarzenia. Profil trasy nie napawał optymizmem.
Choć odległość może n
ie jest mega powalająca, bo raptem 61km, to suma przewyższeń już była całkiem ładna +/- 4100m. Łącząc te informację można się spodziewać że pod górę będzie długo i stromo. W Tatrach zachodnich dawno nie byłem więc dodatkowo nie do końca potrafiłem sobie wyobrazić jak to będzie wyglądać w szczegółach. Czy w ogóle zmieszczę się w limitach? Czy nogi dadzą radę? Jak to ugryźć? Nie do końca wiedziałem, ale powiedziało się A czas powiedzieć B i zawalczyć.
Krótka noc przed biegiem. O godzinie 20 obowiązkowa odprawa i odbiór pakietów. Następnie szybko się spakować i choć na chwilę zdrzemnąć. Pobudka w środku nocy, bo start był o 5 rano. Kilkaset osób u wylotu doliny lejowej czeka na godzinę zero. Na końcowe odliczanie. Świt nieśmiało zaczyna się przebijać na wschodzie. Czekam. Rozglądam się w okół i się zastanawiam co ja tu robię? Jak to będzie? Czy ja tu w ogóle pasuje? No ale nie ma odwrotu. Czas powalczyć o swoje marzenia. Końcowe odliczanie 10… 9… 8… (…) 3… 2… 1… START!!! I ruszyli. Początek trasy to pnięcie się biegiem ku górze doliny lejowej, aż do czarnego szlaku nad reglami. Na razie jest ok. Staram się pilnować tempa żeby nie pójść za szybko. To podejście już nieśmiało zaczęło mi mówić, że dzisiaj to lekko nie będzie, a to był tylko taki drobny przedsmak. Dla odmiany następnie zbieg do doliny Kościeliskiej i dalej drogą nad reglami w stronę Kopy Kondrackiej. To jest pierwsze wielkie podejście na trasie.
Przewyższenie +850m, z dołu piękny widok: z lewej strony Giewont, z prawej chyba Wielka Turnia, robią wrażenie. Tu dopiero tak naprawdę zaczyna się ten bieg. Mozolne zdobywanie wysokości po kamiennych nierównych schodach zdających się nie mieć końca. Dopada mnie pierwszy kryzys. W głowie myśli, że jeśli w ogóle wejdę na tą pierwszą górę to będzie sukces, a trzeba to jeszcze zrobić w limicie 3h od startu. Pot zaczyna zalewać mi oczy. Na razie to tylko trasa mnie katuje, bo słońce nawet nie zdążyło jeszcze wzejść. Kapie ze mnie jakbym stał pod prysznicem. Krople potu znaczą wszystkie kamienne stopnie. Można po nich iść jak po sznurku. Kolejne obawy, że w takim tempie odwadniania się to ja chyba nie zdążę uzupełnić płynów?! Trochę osób mnie wyprzedziło, a ja dalej swoje w swoim tempie. Co chwile jakieś czarne myśli nachodziły, że może to nie dla mnie? może za szybko porwałem się na te Tatry? To mój pierwszy start tutaj, nie wiem czego się spodziewać więc wychodzę z założenia, że jeśli się uda ukończyć ten bieg w limicie to będzie dla mnie wystarczający sukces i porządna lekcja.
Noga za nogą, sił coraz mniej, za to szczyt coraz bliżej. Słońce zaczęło się wyłaniać zza gór i zza chmur, a na 2000m. również wiatr postanowił zaznaczyć swoją obecność. Pot i wiatr to nic dobrego, ale nie chciało mi się wyciągać kurtki. Zaraz miało być bardziej biegowo więc się rozgrzeje. Do tego mega widoki, dzięki dobrej widoczności, a i turystów o tej porze jak na lekarstwo. Czy może być lepiej? Może… gdy orientuje się, że jestem pół godziny przed limitem. Początek trasy i pół godziny w zapasie. Zostało jeszcze trochę drogi do schroniska, ale głównie z górki. Z górki to powinna być przyjemność, ale… zawsze jest ale.. mocno kamieniście, nie równo, co nie do końca mi pasuje. Trzeba uważać przy zbieganiu gdzie się stawia stopę. W pewnym momencie na zbiegu stopa została, a kolano lekko uciekło w bok. Nic się nie stało, ale gdy sobie wyobraziłem konsekwencje kontuzji o którą tutaj nie trudno od razu zacząłem jeszcze trochę bardziej uważać.
Do tego zbieg z czerwonych wierchów na punkt miał ok -1200m. Tak długie zbieganie też potrafi wykończyć. Tutaj w tych górach wszystko jest bez umiaru 😉 Dobiegłem do pierwszego punktu żywieniowego. Nogi już mocno zmęczone. Czas podjeść owoców, napić się, uzupełnić wodę w bukłaku i lecieć dalej. Ale jakoś się nie chce. Najlepiej zostać, posiedzieć odpocząć, człowiek zmęczony, kawał drogi już za nim, a dalej trasa wcale nie napawa większym optymizmem… Nie, nie, nie… im dłużej się siedzi tym trudniej ruszyć, a poza tym nikt czasu nie zatrzyma. Szybciej ruszę to i szybciej dotrę do następnego celu. Na zegarku minęły niecałe 4 godziny od startu. Jest dobrze. Choć najlepiej bym się położył i odpoczął, to ruszam. Trasa początkowo lekko w górę, ale tylko przez mały fragment. Zaraz wyrastają skalne stopnie z kamieni w górę, które się ciągną i ciągną. Z profilu trasy wychodzi, że tak będzie przez 800m…. przewyższenia w górę, aż na Ornak.
To tak jakby wejść po schodach na najwyższy budynek świata Burj Dubai tyle że po nierównych schodach. Dzisiaj podejścia to jest dla mnie dramat. Znowu w głowie ten sam głos „eee teraz to już Ci się nie uda wejść na górę, padniesz po drodze”. No ale noga za nogą pnę się ku górze, licząc co chwilę, że to co widzę to już ostatnia prosta. Najpierw ścieżka wiedzie lasem, następnie przez kosodrzewinę. I tu już trochę lepiej, bo przynajmniej jakiś widok jest na którym można przez moment zawiesić oko. Problemem jedzenie. Nie chce się jeść nic poza żelami. W sumie to ze zmęczenia w ogóle nie chce się jeść, a dodatkowo słońce zaczęło grzać na całego, no ale żel jeszcze jakoś przechodzi. Nie wiem ile czasu zajęło, ale udało się, jakoś dało radę osiągnąć te ok. 1800m. Lekkie wypłaszczenie w porównaniu do tej stromej ściany i za chwilę następna niespodzianka.
Bo to nie koniec wędrówki w górę. Teraz jeszcze wisienka na torcie czyli w górę na Starobociański Wierch. Ten szczyt jest monumentalny. Naprawdę robi wrażenie na żywo, a co chyba nie do końca odzwierciedlają zdjęcia. Widać całą drogę, która jeszcze trzeba pokonać na górę. Głowa dostaje obuchem. Widząc to naprawdę odechciewa się dalszej harówki. No ale z drugiej strony nikt tu nie jest za karę, chcesz to rezygnuj, nie chcesz to zaciskaj zęby i wspinaj się dalej. Moim zdaniem jest tu potrzebna naprawdę mocna motywacja i dużo samozaparcia. Na takich podejściach i zbiegach nogi dostają solidny sprawdzian – przynajmniej moje. Mięśnie czterogłowe, łydki. W życiu się tak jeszcze nie zajechałem. Ale za to widoki. Aż szkoda że nie było czasu żeby sobie tam u góry posiedzieć. Bo to jest to co najpiękniejsze w górach. Cisza na szczycie i świat widziany w dole. Wracając na ziemię, udało się dotrzeć na Starobociański Wierch. To był mój mały cel. Jeden z etapów na jakie sobie podzieliłem w głowie tą trasę. Więc taki mały sukces został osiągnięty… teraz będzie łatwiej? Nic z tych rzeczy. Niby dalsza droga idzie granią, więc wielkich podejść nie ma, ale
do Wołowca jest kawał drogi i parę szczytów z krótszymi podejściami. Kończysty Wierch, Jarzębczy Wierch, Łopata… i tak raz w dół z 200m, raz w górę z 200m. raz więcej raz mniej. Nudy nie było 😉 a i trzeba było momentami trochę bardziej uważać na zbiegach bo zdarzało się że przy samym szlaku była urwista łąka na zboczu. Ewentualne potknięcie się raczej nie wróżyłoby nic dobrego. A żeby się potknąć naprawdę nie trzeba było mocno się starać. Słońce paliło prawie bez przerwy. Nie myślałem ile do mety tylko żeby znaleźć się już na tym cholernym Wołowcu. Trasa się dłużyła jak brazylijska telenowela. Jednak kilka przekleństw i ze dwa kryzysy dalej stanąłem na tym szczycie. Turystów już też się więcej narobiło. Nic dziwnego. Było już chyba koło 13.00. Jeszcze pociągnąłem łyk wody i… woda się skończyła. Zresztą jak się okazało nie tylko mi. Na tym fragmencie biegu wielu osobom jej nie wystarczyło. Pewnie przez to słońce i niekończące się podejścia. Jednak trzeba szukać pozytywów. Teraz prawie tylko w dół do punktu z jedzeniem i wodą. Będzie dobrze. No to biegnę.
Turystów sporo i trzeba się trochę mijać z nimi na szlaku. Droga w dół jak każda prawie tutaj to oczywiście kamienie, pełno kamieni, mniejszych, większych, stabilnych, sypkich, nierówno, ale w dół… choć sam już nie wiem czy lepiej w górę czy w dół, teraz to i tak w każdą stronę wszystko boli. Czasem dobrze nie wiedzieć ile zostało drogi. Wydawało mi się, że zaraz się napiję wody a tu znowu trasa się dłuży jak nudny film (no ale 1200m w dół to kawałek musi być). Widoki jak widoki, no fajnie… ale entuzjazm z ich oglądania trochę spadł. Na wierchy nawet nie chciałem się już oglądać. Biegnę, schodzę, biegnę, zeskakuję, najszybciej jak mogę i na ile sił starcza.
No ale ponad godzina lekko minęła zanim dotarłem do punktu. Siadłem. Zjadłem. Popiłem. Tak… teraz to dopiero dupa przyrosła do ławki. Niby do mety już w miarę płasko, ale jeszcze zostało jedno podejście. Po tym co zostało w tyle niby nic, bo raptem 350m przewyższenia, ale w tym stanie to nie taki pikuś. Myślę sobie rusz się… jeszcze chwilka, no rusz się… minutka… targowałem się ze sobą jak z przekupką na targu. No to idę… oo, nawet jeszcze truchtam dalej. Po chwili się zaczyna droga nad reglami i podejście. Tak tym razem też się ciągnęło… też było ciężko, no ale to już ostatnie… jeszcze tylko Kominiarska Przełęcz i będzie lżej i będzie łatwiej. Przynajmniej tak się oszukuje 😉 Zbieg do Doliny Kościeliskiej i znowu pełno turystów. Trzeba się z nimi mijać co chwile, temperatura wzrosła i jest upał na całego w dolinie, ale biegnę. Jeszcze kawałek do punktu i zostanie tylko ok. 10km drogi pod reglami. Miałem nadzieję, że to będzie w miarę równy kawałek, ale wiadomo, nie w górach. Tutaj nie ma prostej drogi.
Na początek więc pod górę. Sił nie ma. Może jakiś żel na koniec? Może jakieś siły się uda wykrzesać jeszcze? I o dziwo się znalazły. Gdzie mogłem to biegłem. Końcówka. I już wiem, że teraz to musi się udać. Że zrobię to. Teraz już nic nie przeszkodzi. Dobiegłem do ostatniego punktu, wziąłem dwa łyki wody i dowiedziałem się, że do końca zostało już tylko 3,5km. Miód na moje uszy. Tak blisko. To lecę. Jeszcze tylko chwilka. Ostatni kilometr to bieg chodnikiem do parku miejskiego w Zakopanym. Od razu od betonowego podłoża pojawiły się skurcze, mięśnie zbite jakbym miał drewniane nogi, ale to już nieważne. Jedyne co się liczy to, że zaraz meta. Jeszcze 500m… 300… 100… I jest. Dawno nie czułem się tak szczęśliwy dobiegając na metę. Cel zrealizowany… udało się!!! To był naprawdę ciężki bieg.
Jeszcze słowo o wolontariuszach. Mega robota!! Byli i w punktach na dole, ale też i wysoko na szlakach w górach. Kierowali by nie pobłądzić… mega życzliwi, uśmiechnięci… dodawali dodatkowej energii!
fot. – Ultralovers; Pietruszka – fotografia