Trójmiejski Ultra Track – TUT 2018

Trójmiejski Ultra Track czyli 68 kilometrów po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym z Gdyni do Gdańska. Jeśli ktoś myśli, że skoro bieg odbywa się nad morzem to będzie płasko, to zapraszam by przekonał się jak grubo się myli 😉 Polecam każdemu przyjechać i zobaczyć jak pięknie zróżnicowane są lasy wokół trójmiasta. Na całej trasie łączne przewyższenie wyszło ok. 1500-1600m., a najbardziej męczące i wchodzące w mięśnie jest ostatnie 5km trasy.

Mam sentyment do tego biegu z dwóch powodów. Po pierwsze kiedyś był to mój ultra debiut, a pod drugie zawody te odbywają się w najbliższym moim sąsiedztwie, które wprost uwielbiam. I dlatego tym razem wystartowałem już po raz czwarty, zaliczając wcześniej 2 edycje zimowe i 1 letnią.

Był to mój pierwszy start w tym roku i pierwszy po wystawieniu organizmu na ciężką próbę, a raczej po totalnym resecie 😉 Start ten traktowałem więc jako sprawdzian i przetarcie. Chciałem się przekonać czy organizm doszedł już (i na ile) do siebie. Bez żadnej presji i chęci  zrobienia jakiegokolwiek planowanego wyniku. Jedynie dotrzeć do mety i czerpać czystą przyjemność z ultra. A czy organizm dał radę? Jak było? O tym poniżej…

Start zaplanowany był w Gdyni o 7.00 rano. Pobudkę miałem o 5.00. Nastawiłem trzy budziki (wiadomo, zaspać na bieg to jeszcze gorzej niż nie ukończyć), zasnąłem bardzo późno (bo myśli przed biegiem jak zwykle tyle co mrówek w mrowisku) i po krótkim śnie obudziłem się… 3 minuty przed pierwszym budzikiem. Chyba dzwonił jakiś czwarty ‘biologiczny’ alarm 😉 Rzeczy przygotowane, więc szybkie śniadanie, ubrać się i jestem gotowy. Na starcie byłem pół godziny wcześniej. Oddałem depozyt (rzeczy na metę na przebranie) i czekałem. Z rana było dosyć zimno, zwłaszcza że za ciepło ubrać się nie można. Inaczej podczas biegu organizm za szybko się przegrzeje, a to katastrofa. Kilkanaście minut minęło na rozmowie ze znajomymi (dobrze mieć wokół siebie takich samych wariatów 😀 ). Chwila moment i start. Kilkaset osób ruszyło na trasę w blasku czerwonych rac. Adrenalina buzuje, nogi świeże wyrywają się do biegu, ale żeby ciut ostudzić zapał na początek jest górka/podejście, które od razu sprawia, że serce zaczyna szybciej pompować krew po żyłach. Mimo wszystko u góry zapał jest dalej. Tym razem chciałem zrobić bieg swoim tempem. Nie ścigając się i nie oglądając za nikim. Równie dobrze mógłbym być ostatni. To się najmniej liczyło. Zresztą chyba każdy ma inny powód startu. Ja sam startując któryś raz z rzędu mógłbym kilka wymienić. Czy to chęć zmierzenia się z takim dystansem, walka o jak najlepszy czas czy radość z ultra biegania. I patrząc na to ile taki dystans wymaga samozaparcia, walki z samym sobą i z głową to sądzę że każdy kto osiąga metę czuje się wygranym. Pierwsze dwa-trzy kilometry to była walka… walka z samym sobą by nie zacząć się ścigać i nie spalić się. Lubię podświadomie rywalizować i jedną z cięższych rzeczy do opanowania jest dla mnie utrzymanie własnego spokojnego tempa. Zwłaszcza na początku. Jednak tym razem udało się, rozsądek  wziął górę. Warunki były lekko zimowe lecz wydaje mi się, że lepsze niż w zeszłym roku. Na trasie w lesie głównie zbity śnieg, fragmentami lód, częściowo zmarznięta ziemia. Do pierwszego punktu odżywczego trasa przebiegała, (zresztą jak całość 😉 ), raz w górę, raz w dół. Jednak były to w miarę łagodne podbiegi i zbiegi. Punkt był na 23km, więc w nogach coś tam (lekko bo lekko, ale) było już czuć. Podążając za obranym planem uzupełniłem bukłak wodą, podjadłem co nieco i nie zwlekając zbyt długo ruszyłem dalej. Dwa krótkie fragmenty przez zabudowania i trasa wracała na szczęście dalej do lasu. Pamiętając poprzednie starty wiedziałem, że ta część jest stosunkowo najłatwiejsza dla mnie, ale i chyba najnudniejsza. Kilka w miarę dłuższych przebieżek bez przewyższeń. Czas leciał, kilometry mijały, a zmęczenie zaczęło wspominać o sobie. Choć tym razem, wyjątkowo miałem tylko jeden mniejszy kryzys. Od 40 któregoś kilometra trasa wiodła wzdłuż ul. Spacerowej. Długie fragmenty i całość mniej lub bardziej pod górkę strasznie mi się dłużyły. Jedynym plusem był fakt że niedługo kolejny punkt odżywczy (usytuowany tym razem w innym miejscu, trochę dalej niż poprzednio, przy centrum handlowym w Gdańsku Osowej). Kolejna dawka wody do bukłaka, kilka łyków coli na miejscu, czekolada, krakersy i lecę dalej. Krótki postój bo nie ma co za długo się nie ruszać, zwłaszcza że zimno mi się zaczęło robić a na to jest tylko jeden ratunek – rozruszać się. Początek dalszej trasy wiódł wzdłuż płotu za centrum handlowym z niezbyt wygodną ścieżką więc zamiast biegu krótki marsz, aż dochodziło się do stromego zejścia do lasu. Istny majstersztyk zagłady dla strudzonego wędrowca. Nie dość że zejście było strome, wyślizgane, z resztkami trawy pokrytej błotem, a pod tym kamienie, to jedyny krzew/drzewo którego można było się złapać w celu złapania równowagi miało duże i ostre kolce. Nie ma lekko, droga ultrasa jest usiana wyzwaniami i wyrzeczeniami 😀 😛 Dalej już poszło biegiem. Tym razem przelot do następnego (ostatniego) punktu odżywczego był już krótszy (ok. 12-13km). Po przeczytaniu zachwaleń zupy rybnej, która czekała na tym punkcie, wiedziałem że tam zatrzymam się na dłuższe jedzenie 😀 I ta myśl pod koniec mocno mnie podtrzymywała. Nogi były już ponadprzeciętnie zmęczone, a w tym stanie nie chce się biegać i trzeba lekko się przeciwstawiać rozsądkowi który mówi weź sobie usiądź i odpocznij. Nie ma to tamto, trzeba biec dalej… no chyba, że jest pod górkę 😛 Na to była dzisiaj taryfa ulgowa 😉 Kilka górek i zbiegów dalej dotarłem do Rybakówki… o tak… czas na zupę. I co? I jak dla mnie petarda! Lekko ciepła i mega smaczna!! Dla głodomora po pokonaniu prawie 60km to coś idealnego 🙂 i jak nigdy zostałem chwilę dłużej by podjeść jeszcze ze dwa kawałki drożdżówki, trochę czekolady, popić colą i zagryźć żelkami. Niesamowity miszmasz 😉 I choć po takiej uczcie najlepiej było by się usiąść wygodnie i odpocząć to jednak ruszyłem dalej. Czekał ostatni etap przygody… a zarazem najtrudniejszy.
Dałem sobie kilka minut marszu żeby wszystko się ułożyło i ruszyłem ku ostatecznej części tej przygody. Z tych ostatnich 10km najgorsze jest końcowe 5km. Tam zaczynają się najbardziej strome podejścia i zejścia, nogom już się nie chce, a głowa, po każdej górce, zadowolona że udało się wejść na kolejne wzniesienie, po chwili gorzko się rozczarowuje widząc kolejne. W tym roku wyjątkowo wróciły mi siły przed końcem. Może spowodowane było to lżejszym tempem, a może ta pyszna rybna zupa pokazała swoją moc! Biegać się chciało, wdrapywać na wzniesienia mniej 😉 Mimo wszystko dalej uśmiech nie znikał na dłużej. Bo ultra to coś więcej niż bieg, ultra to przygoda i jak się chce to można znaleźć wiele pozytywnych emocji. Ostatnia, górka, kilka prostych i zbieg do mety. Zawsze znajdują się w tym momencie schowane na czarną godzinę pokłady ekstra energii. Mocny zbieg i meta!! Z jednej strony radość. Znowu się udało. Znowu fajna przygoda za mną. Z drugiej strony… no właśnie…. skończyła się. Ultra to taki bieg gdzie na mecie jest mega satysfakcja, jest radość, ale z drugiej strony wszystko co najlepsze zawarte jest jednak między startem a metą. Najlepsze wspomnienia, cała przygoda, rozgrywa się tam. A za metą? koniec… emocje opadają… coś się kończy… i trzeba czekać kolejny rok by wrócić na tą trasę. A naprawdę warto by się przekonać na własnych nogach jak trasa nad polskim morzem może być męcząca.

Do zobaczenia w przyszłym roku na szlaku 😉

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *