22 kwietnia odbyła się druga edycja biegu ultra organizowanego przez KRS Formoza. Bieg na trzech dystansach, nietypowo podanych w milach morskich: 25Mn (46,3km) 50Mn (92,6km) oraz 100Mn (185,2km). Start i meta usytuowane były w miejscowości Przywidz, a sama trasa składała się z pętli o długości 46,3km. Adekwatnie od dystansu trzeba było pokonać jej wielokrotność.
W zeszłym roku zobaczyłem, że będzie organizowana pierwsza edycja tego biegu. Jednak główny dystans skutecznie mnie zniechęcił, a na inny nie chciałem iść, bo nie lubię rozmieniać imprezy na drobne. Jak coś robić to na 100%. Nie sądziłem, że kiedykolwiek przebiegnę tyle kilometrów i zostawiłem tą imprezę na „kiedyś tam”. Wszystko pozostało w sferze marzeń, zaszufladkowane w części „pomarzyć sobie można”. W międzyczasie pojawiła się na horyzoncie impreza „Setka Komandosa” jak się później okazało moje pierwsze ukończone 100km. Osoba która tam była spotkała mnie tydzień później na imprezie biegowej w Gdyni i pytała czy się nie wybieram na bieg ultra organizowany przez KRS Formoza. Moja odpowiedź, bez zastanowienia to NIE! zmęczony po 100km miałem na jakiś czas dosyć długich dystansów, a co dopiero iść po miesiącu na imprezę gdzie trzeba przebiec odległość prawie 2 razy większą. Nigdy w życiu. Powodzenia. Ja sobie posiedzę i odpocznę 😉 Życie jednak płata figle i to co dzisiaj wydaje się nierealne, jutro może zacząć być jego częścią. Dwa i pół tygodnia przed startem wyglądało tak:
4.04
Pewnego dnia (czyli dzisiaj), w przypływie chwili, jakiegoś natchnienia, nie wytłumaczalnej siły no i jeszcze zobaczenia posta, że są wydłużone zapisy o 2 dni, zapisałem się na Ultra Formozy. Coś mnie tknęło, że jednak chce i muszę tam być. Boję się tego dystansu w sumie chyba nic dziwnego. Strach jest dobry, ale na pewno nie będzie za mnie decydował. Decyzja podjęta w 2 sekundy, zapisy w 15 sekund. Nad dystansem się nie zastanawiałem. Tutaj w grę wchodzi jeden jedyny. Tak więc padło na 100mil morskich po lądzie. W przeliczeniu jakieś 185km. Whaaaaatt!!! nawet mój umysł tego nie ogarnia. Już 100km przestaje sobie wyobrażać, a tutaj prawie dwa razy dalej. Jednak czuje, że chce spróbować. Znowu pojawił się taki zapał jak przed Setką Komandosa. Trochę mało czasu na przygotowanie się, no ale mam nadzieje, że niedawne 100km w Setce Komandosa było dobrą zaprawą i zaliczką (ah ta naiwność 😉 ). Zostały dwa tygodnie i kilka dni. Czas ruszyć na trening i przemyśleć na spokojnie w co ja się znowu wpakowałem.
6.04
Dalej nie wyobrażam sobie ile to jest biegania, chodzenia, zdychania, woli walki, problemów, bólu, czasu i innych spraw, ale w końcu treningi zaczęte. Przy okazji odezwałem się do znajomego, który ma większe doświadczenie ode mnie w takich biegach. Rady są zawsze bezcenne. Samemu ciężko ogarnąć wszystko (a czasem można nawet nie wpaść na coś samemu) Uświadomił mnie na pewno w jednej sprawie. Ten dystans to kosmos, jakiś matrix. Zupełnie inny wymiar zawodów, biegania. Jeden jedyny cel to będzie ukończenie. Zapewne kryzys będzie nie jeden i nie mały. Zapewne poznam ból każdego mięśnia. Po drodze wszystko się może zdarzyć i nic nie jest pewne. Jednak mimo wszystko dalej chce to zrobić, czuje że już się na to nakręciłem w tamtej jednej chwili gdy się zdecydowałem. Czas potrenować co się da i porządnie ogarnąć logistykę i przepaki. I oby szczęście dopisało i tym razem.
16.04
Przetrenowałem porządnie ostatnie półtora tygodnia (a w myślach podczas treningu już byłem na tym ultra kilkukrotnie). Wkleiłem trening w życie gdzie się da i udało mi się przebiec ponad 150km. Niech się te nogi dobrze rozruszają przed wyzwaniem. Zapewne wszystko robię na opak, a każdy trener łapał by się za głowę 😉 jednak są jakieś szanse że to się sprawdzi 😛 Ostatni tydzień przed startem, to krótki lekki trucht i rozciąganie się z rolowaniem. Łapanie świeżości i w końcu ogarnięcie rzeczy, przepaków, jedzenia i najważniejsze nastawienie się! Wiadomo bez głowy się zginie więc ważne żeby była mocno zmotywowana. Nie mogę juz się doczekać tego weekendu, a zarazem mam pełno obaw, bo na tak wiele rzeczy nie mam wpływu. Jednak nie ma odwrotu, czas stoczyć tą bitwę!
21.04
Dzień przed przyszedł w końcu mocny stres. Pogoda zagadka, może trochę padać, może przymrozić lekko w nocy. Poza tym gdzieś tam coś boli więc idealnie nie jest. Do tego ten dystans… ale tego dalej nie ogarniam. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić że to tak daleko. Na szczęście też nie potrafię sobie wyobrazić tego zmęczenia które mnie czeka. Zostały 24h czekania na start, najgorszy czas… nienawidzę czekać. Potem już wszystko potoczy się swoją nieznaną drogą i nie będzie odwrotu, a jedynie gdzieś tam meta (do której mam nadzieje, że jakoś dotrę) 🙂 Na pewno sukcesem będzie ukończyć to w limicie 30h, gdzieś tam może tlą się ambitniejsze cele, ale wszystko się zweryfikuje jutro. Na co ten dzień mi pozwoli.
———————————————
Poranek w dniu startu nie zachęcał do wstawania. Mocno wiało i było pochmurno. Pewnie jak bym miał wyjść na trening to bym to przełożył na później. Jednak w tym przypadku okoliczności nie miały znaczenia. Jest start to trzeba wstać i pojechać. Z rana czekało mnie jeszcze przygotowanie jedzenia na trasę i dopakowanie ostatnich rzeczy. Dwie kawy, po jednej na każde oko, szybkie śniadanie, trochę magnezu i można jechać. Trochę byłem zestresowany, bo ultra jest nie przewidywalne. Nie wiedziałem jak zachowa się organizm wystawiony na taką próbę (raptem miesiąc wcześniej przebiegłem swój pierwszy 100km bieg), nie wiedziałem czy głowa da radę, nie wiedziałem czy organizm zdołał dojść do siebie po niedawnej „setce”. Dużo niewiadomych, a pewniak tylko jeden – na pewno będzie bardzo ciężko. Na start dojechałem półtorej godziny przed biegiem, akurat idealnie by wszystko przygotować na styk. Ogólnie cały bieg mega fajnie, porządnie przygotowany. Atmosfera sympatyczna, a organizacyjnie i pakietowo to mistrzostwo. Może minusem dla niektórych mogło być to, że organizatorzy na punktach odżywczych przewidzieli tylko wodę (co było wcześniej jasno powiedziane, że całe pożywienie trzeba sobie ogarnąć samemu). Za to na 2 punktach po drodze (12 i 24-25km) można było zostawić sobie przepak plus na start/mecie. Ja zostawiłem sobie jakiś drobiazg na połowie dystansu a całą resztę (czyli jedzenie i ubrania na przebranie) trzymałem na start/mecie. Im bliżej godziny 12 (start) tym stres robił się coraz większy. Choć w tym momencie nie mam na nic wpływu, nic lepiej nie zrobię to i tak zawsze pojawia się niepokój, ale na szczęście magicznie mija już sekundę po starcie. Na najdłuższym dystansie (185km) wystartowało ok. 30 osób. Całkiem kameralnie, ale pewnie jak już się porywać na taki dystans to albo być doświadczonym albo … no właśnie sam nie wiem co ja tam w ogóle robię?! Za późno by rozkminiać. Zostawiłem szybko swoje rzeczy i poszedłem na odprawę przed startem. Wytłumaczenie trasy, bezpieczeństwo, BHP itd itp. Dobra niech będzie już ta dwunasta, dajcie w końcu pobiegać! Przez ten wiatr musiałem trochę improwizować. Nie mam typowej kurtki do biegania, która by chroniła przed takim mocnym zimnym wiatrem, więc po prostu wziąłem kurtkę w której chodzę na jesień. Nie oddycha zbytnio, ale zatrzymuje wiatr. Każdy sposób jest dobry, aby przetrwać 😉 Start nastąpił równo o 12 bez większych emocji. Trzeba było po prostu zacząć biec i biec i biec… i tak do wieczora i do rana i może do popołudnia. Nie myślałem o tym za dużo tak jak nie myślałem o dystansie. Jak zwykle trasę podzieliłem w głowie na części. Punkty kontrolne układały się w miarę równo po ok. 12km i tak je zaliczałem ‚one by one’. Cała trasa składała się jakby z dwóch pętli. Pierwsza około 36km i druga około 10km wokół jeziora. Na początku nawet myślałem, że to fajnie, że robię 36km i potem dyszkę już sobie pyknę na koniec. Co to tam tą dyszkę pyknąć. Jednak rzeczywistość zawsze potrafi sprowadzić człowieka na ziemie, a czasem i docisnąć do gleby (pyknięcie dyszki, zwłaszcza na ostatnim okrążeniu okazało się istną katorgą). Postanowiłem, że na pierwszej pętli zapamiętam najwięcej jak się da z trasy by potem nie zgubić się gdzieś po nocy (na szczęście trasa nie okazała się zbyt skomplikowana). Wszyscy ruszyli spokojnym tempem. Początek to ok. 1,5km pod górę. Świeżość w nogach to i przyjemnie się biegło wolnym tempem pod górę. Wiedziałem, że trzeba to zrobić wolnym tempem nie wiedziałem tylko czy dam radę się powstrzymać przed zbytnim przyspieszaniem. Na szczęście nie było nikogo kto by chciał się wyrwać do przodu i rozpocząć samotną 180km ucieczkę. Pewnie perspektywa tego dystansu skutecznie powstrzymywała te zapędy. Mimo wszystko od początku biegłem z przodu. Nie potrafię biec za kimś bo rozprasza mnie obce
tempo i się za bardzo męczę, wole to robić po swojemu. Po kilkunastu kilometrach jakoś tak naturalnie wyszło, że wraz ze znajomym odłączyliśmy się od grupy i pobiegliśmy trochę szybciej (momentami nawet zbyt szybko) zostawiając lekko z tyłu resztę osób. Nawet fajnie jak można z kimś pogadać na ciekawe tematy od czasu do czasu, czas szybciej mija i nie zostaje się tylko z własnymi myślami. Może przez to ciężko mi sobie przypomnieć o czym myślałem tym razem. A może zresetowałem się totalnie i od początku udało mi się odciąć od tego co na co dzień. Prędzej czy później zawsze przychodzi ten moment kiedy problemy ulatują, a to co wydaje się ostatnio ciężkie i meczące, nagle znika. Wszystko przełącza się w tryb wytrwania i przetrwania. Liczy się tylko ten dzień, ten bieg, jakby cała reszta nie istniała. Pierwsza pętla, pierwsze 46km minęło spokojnie. Zero zmęczenia, dobre tempo, rześko, można walczyć (choć teraz już wiedziałem, że te ostatnie 10km wokół jeziora to nie będzie sielanka, a próba charakteru). Uzgodniliśmy, że nie ma co się szarpać i na punkcie start/meta trzeba porządnie zjeść. Pięć, dziesięć minut nie zrobi większej różnicy, a dla żołądka to wiele. Miałem przygotowane wcześniej jedzenie. Wypiłem kubek rosołu z termosu (miałem nadzieje, że będzie gorący, a niestety był już tylko letni), zjadłem kilka pomarańczy i trochę makaronu. W sumie nie dużo, a jednak gdy wyszliśmy na druga pętlę czułem lekką kolkę. Początek trasy mocno pod górę więc podchodzimy szybkim marszem. Idealnie by się rozruszać po krótkiej przerwie i posiłku. Na takim dystansie nie ma co szaleć, bardziej strome górki trzeba podejść, a resztę próbować przebiec. Z czasem jednak nawet te mniej strome górki zaczynają się wydawać jakby były ostrymi urwiskami. Zmęczenie robi swoje. Druga pętla, praktycznie cała, minęła jeszcze w świetle dziennym. Noc zastała nas dopiero ok. godziny przed półmetkiem. Na drugiej pętli pogoda postanowiła sprawić figla i dodać coś od siebie dla zawodników. Zanim się całkiem ściemniło, zaczęły zbierać się na niebie ciemne chmury. Jak ma padać to lepiej teraz niż w nocy, choć według prognoz nie miało padać, ewentualnie posiąpić przez momencik. Prognozy prognozami, a pogoda swoje. Zaczął padać deszcz, a po chwili grad. I nie przez moment, a przez godzinę zacinał z całą siłą. Trzeba szukać plusów (znalazłem jeden). Lepiej taki grad niż deszcz, przynajmniej nie przemoczy aż tak mocno 😉 więcej było jednak minusów np. przejście fragmentu trasy suchym butem po podmokłej łące (wcześniej graniczące z cudem by obyło się bez mokrych butów) stało się niemożliwe. Jakby na dworze było +15 to by było całkiem przyjemne, gorzej jak w nocy temperatura spadła do -2 stopni. Nie ma jednak co się przejmować i wszystko trzeba przyjąć z pogodą ducha. Jest ciężko, ale nikt nie każe mi tego robić. Sam chcę więc nie ma narzekania. Zwłaszcza, że na drugiej pętli zacząłem odczuwać już trudy trasy. W nogach prawie 100km, na trasie 9h. Zaczęły się pojawiać czarne myśli, że to chyba za wiele. Dwie długie pętle przede mną, w tym jedna całkowicie w nocy. Jak to zrobić?! każdy pewnie ma swój sposób, ja staram się nie myśleć co jeszcze mnie czeka, łapać myślami to co najbliżej, nie wybiegać zbytnio do przodu i nie martwić się co się może zdarzyć.
Drugi przepak, połowa trasy. Na tym punkcie jeszcze prowadziliśmy z półgodzinną przewagą. Jednak na takim dystansie, gdzie kryzysy są pewne jak śmierć i podatki, przewaga i zajmowane miejsce to rzecz bardzo względna. Cieszyłem się za to, że mamy spory zapas czasu na drugą trudniejszą część wyzwania. Trzeba było przebrać się w suche ubrania, a przynajmniej zmienić koszulkę, bluzę i skarpetki. Podjeść normalne jedzenie, założyć drugą kurtkę wiatrówkę (!!! kolejny raz, kurtka z Maratonu Komandosa mnie ratuje – zaczynam wątpić w przypadki) wziąć żele, uzupełnić izotonik i jedziemy dalej. Z początku zawsze było mi zimno jak wychodziłem z tego przepaku, zimne dreszcze przeszywały do szpiku kości, co mijało dopiero gdy się organizm rozgrzał jak się weszło pod pierwszą dużą górę. Trzecia pętla (teraz dopiero się zacznie zabawa i walka) w nogach już 92km, noc na całego i zimno. Chciało by sie to przebiec jak najszybciej jednak nogi już nie chcą trzymać tempa z początku. Zmęczenie robi swoje i szybkość trochę spada. Dodatkowo pojawiają się problemy z żołądkiem, zdaje się że jest strajk i koniec przetwarzania jedzenia w energię. Zmęczenie przymyka oczy i czuje się jakbym biegł na autopilocie, momentami, z wielką chęcią na chwile snu podczas ruchu. Momentami przychodzi chwilowy pół sen z którego się ogarniam gdy czuje, że nogi lecą lekko w bok. Dobrze by było usiąść na chwile, przymknąć oczy, przysnąć na 5 minut, ale nie ma tak dobrze. Zimno trochę pomaga, bo wymusza ciągły ruch. Inaczej mróz dodatkowo wysysa energie i siły. W ciemności mało widać jednak nie robi to większej różnicy. Zatrzymujemy się na chwilę na drugim przepaku. Jest ciepła herbata i chwila na odsapnięcie. Zostawiłem tu pojemnik z pomarańczami. Smakują jak najlepszy rarytas. Soczyste, słodkie, kwaskowate dają wielkie orzeźwienie. Udało się też wypić łyk coli. W środku nocy na zmęczony umysł i ciało ten napój jest jak zbawienie, a i jak się później okazało nawet żołądek ponownie zastartował. Jednak z każdą minutą gdy tam jesteśmy odczuwam coraz większe zimno. Nawet małe ognisko przy którym się zatrzymaliśmy nie daje ani odetchnięcia ani zbytniego ciepła. Jedyny sposób to ruszyć dalej, rozgrzać mięśnie i w ten sposób lekko się ogrzać. Przez to wszystko zaczynam czuć że coś mnie łapie… gardło mnie boli, zimno mi jest, mam lekkie dreszcze (w sumie nic dziwnego, albo wiatr który głęboko przenika, albo temperatura poniżej 0). Lekko nie będzie. Nogi też już swoje dostały. Lecą ponad setne kilometry i w tym świecie jeszcze nie byłem. Nie wiem co mnie czeka, na szczęście w ogóle nie zwracam uwagi na pokonany dystans, który pokazuje zegarek. W nocy trasa wygląda zupełnie inaczej, momentami zastanawiam się czy aby na pewno to ta sama droga co za dnia. Półprzytomny widzę rożne rzeczy w cieniach, zmęczony umysł płata figle. Choć
jedna rzecz była realna. Na ganku jakiego opuszczonego lub starego domu przy drodze leżały kozy i baran. Żeby to był pies, kot ok, ale kozy? Dwa razy się spojrzałem żeby się upewnić i wciąż to były kozy. Dla ułatwienia organizatorzy podwiesili na trasie light sticki, które upewniały uczestników że są na dobrej ścieżce. Tym razem noc męczyła mnie strasznie, a najbardziej ratowała mnie myśl że na 135km będę mógł się napić kawy. Mała rzecz, a w takich okolicznościach cieszy jak 6 w lotto. Jakoś resztkami sił, podtrzymywany myślą o kofeinie dotarłem do końca tej pętli. Między 3, a 4 (ostatnią) pętlą na przerwie, dowiedziałem się, że w dalszą trasę niestety ruszam już sam. Przeciwności były zbyt duże i zdrowy rozsądek wygrał. Spróbowałem coś zjeść, wziąłem kilka żeli, uzupełniłem izo i na chwile przysiadłem wybijając cały kubek dobrej słodkiej pobudzającej gorącej białej kawy. Im więcej siedziałem pod dachem tym trudniej było mi się ruszyć. Perspektywa żeby zostać i posiedzieć w ciepłym, odpocząć i dać sobie spokój była bardzo kusząca. Moja determinacja była jednak większa. Dałem sobie 10 minut i na 4 pętle ruszyłem równo po 16h od rozpoczęcia tego wyzwania. Ostatnie czterdzieści parę kilometrów, ostatni raz zobaczę tą trasę. Głowa mówi żeby zostać, nogi w ogóle nie chcą się słuchać, ale serce każe walczyć. Już tak blisko, a zarazem tak daleko by się udało. Idę! Wychodząc zobaczyłem jeszcze że można poczęstować się kiełbasą i chlebem. Pomyślałem, że to dobry pomysł i odskocznia dla żeli w żołądku zwłaszcza że o dziwo miałem na to smaka i ochotę. Wziąłem po kawałku i ruszyłem dalej. Zimno bez zmian, przenikało przez każdą warstwę. Miałem jednak klapki na oczach i jedyne co się liczyło to ta odległa meta. Podszedłem pod pierwszą górę i zmusiłem się do kolejnego biegu, ruszyłem truchtem. Było jeszcze ciemno, wokół cisza. Nikogo przede mną, ani nikogo z tyłu. Jakaś ekstra motywacja, nagły przypływ resztek energii pchnęła mnie do przodu. Biegłem póki mogłem, a później zmuszałem się do jeszcze chwilowego wysiłku. Biegłem póki nie było większej górki gdzie podchodząc starałem się odpoczywać. W tym stanie, gdy w nogach boli każdy mięsień, cała nadzieja jest w głowie. Naprawdę ciężko się zmusić po chwilowym marszu do przejścia w trucht. Jakby zaciągnięty hamulec ręczny, jakby ktoś mnie trzymał i powstrzymywał. Wszystko się zmawia przeciwko Tobie i demotywuje. Odpuść, zostaw, bez sensu itd. To są te
majestatyczne ściany powodowane zmęczeniem i brakiem odpowiedniej ilości przyjętych kalorii. Czy mam tak tylko ja, czy każdy się zmaga z tym samym? Czy wróci choć na chwilę jeszcze energia? Kiedy to się skończy? Każdy krok jest małym wyzwaniem. Biegowa przyjemność skończyła się dawno temu i ustąpiła miejsca biegowemu piekiełku. Mimo wieczornego gradu i nocnego przymrozku pogoda dała nad ranem też pozytywny akcent. Piękny wschód słońca, zwłaszcza jego widok nad horyzontem na końcu długiej i szerokiej przecinki. Promienie ogrzewają, wlewają nadzieje i dają energie. Piękny poranek. Gdy zostaje 15-20km do mety zaczynają mnie wyprzedzać pierwsze osoby z dystansu 50Mn którzy mieli start o 5 rano. Ależ fajnie by było mieć takie tempo i tą świeżość teraz. Jednak nie można mieć wszystkiego. Lecę dalej i jedyne o czym już myślę to meta. Walczę sam z sobą, żeby dać z siebie 100%. Z każdym krokiem zostawiałem coraz większą część tej męczarni za plecami. Czułem, że ukończenie tego morderczego dystansu jest już w zasięgu ręki. Sił nie było, nogi odmawiały posłuszeństwa, z jedzenia zostały znowu tylko żele, ale nawet nie mam pewności czy coś dawały bo pewnie żołądek był porządnie rozregulowany i może już dawno poszedł na odpoczynek. Odhaczam charakterystyczne punkty, które mijam. Jeszcze jedno największe podejście na trasie, a później długi zbieg po stoku narciarskim. Już widzę metę, już prawie koniec, jednak czeka mnie jeszcze dyszka wokół jeziora. Ta dyszka, którą miałem ot tak pyknąć, wydaje się trwać całą wieczność. Siły dodaje fakt że to już ostatnie 10km. Odliczam sobie ten dystans w dół i zmuszam się do ostatniego ciężkiego wysiłku. Już zaraz… kilkaset metrów… i jest. Meta, gratulacje, medal. Siadam ze zmęczenia i nie mam ochoty kiwnąć palcem. Cieszę się w głębi duszy jak małe dziecko, że nie muszę zrobić ani kilometra więcej. Telefon do znajomych, że się udało, że już koniec, że nie trzeba więcej trzymać kciuków. Zrobiłem coś co było dla mnie abstrakcją jeszcze rok temu. Coś czego nie brałem pod uwagę nawet 3 tygodnie wcześniej.
Ciężko było by mi pokonać ten bieg bez porządnej motywacji. Jak
wierzysz w to co robisz, jak naprawdę w głębi serca c że tego chcesz to ograniczenia zanikają, a Ty jesteś w stanie dać z siebie 120%. Przed biegiem dawałem sobie maks 40% szans że uda się to ukończyć. Nie dość że się udało to dodatkowo zająłem miejsce na podium. Pewnie pojawiły by się łzy szczęścia gdyby organizm miał siły wykrzesać cokolwiek z siebie. Przyszło mi to naprawdę z wielkim trudem, ciężką walką i szczęściem u boku. Niby to tylko bieganie, ale za każdym razem daje jakąś lekcje. To że czegoś chcesz to nie wystarczy, jeśli naprawdę czegoś pragniesz musisz być gotów wiele poświęcić i brnąć do celu mimo wiatru w oczy.