TatraFestBieg 2020

Czasem można nie być na coś gotowym, ale jak się czegoś bardzo pragnie, to jest duża szansa, że się uda!

Kolejny raz wziąłem udział w TatraFestBieg. Piękne Tatry, 50km trasy, ok 4000 metrów przewyższenia i ja, człowiek który od prawie dwóch lat nie widział gór. Wiedziałem, że brakuje mi dużo by powiedzieć że jestem dobrze przygotowany do tego biegu oraz że przez to wiele może się wydarzyć w trakcie. Pewności nie miałem żadnej, za to chyba z każdym kilometrem coraz więcej wątpliwości…

…zacznijmy od początku.

Po pierwsze – lubię biegać. Po drugie – kocham Tatry. Czy to wystarczy? Żeby się zapisać na bieg w Tatrach, na pewno 😀 Pomyślałem, mam dużo czasu zdążę się przygotować, a jednocześnie nie będąc w górach od dwóch lat zupełnie zapomniałem co było najtrudniejsze w tatrzańskiej rywalizacji. Szybko zapominam co złe i pamiętam tylko to co dobre. Oporów więc nie miałem żadnych 😛 Przygotowania wyszły jednak słabo, po pierwsze przez pandemię, ograniczenia i brak imprez biegowych, po drugie przez wiele innych spraw, które zaprzątały głowę. Samo życie. Ale póki mogę biegać to mogę próbować, tak więc dużo nie myśląc i przebierając nogami, czekałem na ten wyjazd. Po przyjeździe do Zakopanego na dzień dobry poszedłem sobie na Nosal. Późno było, ale góry przyciągają jak magnes i jakoś trzeba się przywitać 😉 Był piękny zachód słońca i piękny widok na Tatry. Usiadłem, popatrzyłem i już wiedziałem. Piękne te góry, ale jednak strasznie daleka droga przede mną. To będzie piękna i bolesna walka 🙂

Nadszedł czas startu. Wszystko przygotowane dzień wcześniej, nawet rozplanowane jedzenie na trasie i czasy poszczególnych etapów. Budzik nastawiony na 3.30. Miałem nadzieję choć trochę się wyspać, ale emocje przed biegiem robią swoje. Krótka noc. Pobudka przed budzikiem. Szybko ogarnąć się i w drogę na start. Noc ciepła. Wystarczą krótkie spodenki i koszulka. W zakopanym cisza. No prawie, bo ktoś jeszcze wracał z jakiejś imprezy. Ale ogólnie błogi spokój w porównaniu do tego co się dzieje za dnia. Dwa kilometry dalej dotarłem na start. Na początek sprawdzanie wyrywkowo obowiązkowego wyposażenia. Następnie wejście do strefy i oczekiwanie na start. Uśmiech od ucha do ucha. W końcu wejdę na te szczyty i znowu spojrzę na świat z góry. Zajarany czekam na końcowe odliczanie. Założenia miałem takie żeby ten bieg ukończyć. Nie ścigałem się, nie walczyłem z nikim innym tylko z samym sobą, z górami i własnymi słabościami.

10… 9… 8… (..) 2… 1…

I poszli. 5.00 rano. Prawie widno, ale jeszcze mroczno. Przygoda właśnie się zaczęła. Po kilkuset metrach, biegnąc żółtym szlakiem w stronę Doliny Gąsienicowej już wiedziałem, że to raczej nie mój dzień i nie najlepsze miejsce na przyjemne wybieganie. Od początku założyłem sobie, że choćbym miał przybiec ostatni to pobiegnę własnym tempem nie patrząc się na nikogo. Żółty szlak wznosząc się do góry w końcu dociera do pierwszej większej wspinaczki. Kamienie ułożone jak nierówne schody i trzeba się wdzierać na górę. Topornie to idzie, a wiem, że to dopiero początek choć nie bardzo pamiętam dokładnie całą trasę to tutaj nie ma lekko. Pilnuje też czasu bo założyłem sobie jedzenie co 30min. Jest dobry plan (choć z realizacją poszło gorzej). Tak więc kolejne metry w górę i w końcu jestem na przełęczy między kopami w drodze na hale gąsienicową. No to sobie myślę, teraz trochę biegania, kawałek pod górę i jest już Kasprowy. Czasem moja naiwność nie zna granic ;D Trochę rozbawił mnie drogowskaz który wskazywał drogę do Kuźnic i zakładał czas dojścia w dół dłuższy niż ten który pokonałem w górę na tej samej trasie ;D Między Halą Gąsienicowa a Kasprowym przyszedł pierwszy kryzys, pomyślałem sobie wtedy po co mi to? co ja tu robię? po co się tak męczyć? zaraz mi nogi siądą, od tej wspinaczki, a to dopiero początek. Chyba naprawdę muszę przemyśleć po co i na co się zapisuje 😛 (ale nie oszukujmy się, to się raczej nie zmieni xD ) Gdy idziesz w górę i wciąż widzisz jak daleko zostało to siada na głowę trochę… nawet tak trochę mocno. Stwierdziłem, ok, chociaż Kasprowy. Wzrok na buciki (no prawie) i noga za nogą wchodzę, aż w końcu osiągnę ten pierwszy szczyt. Strasznie mnie zmęczyło to podejście, zarówno fizycznie jak i psychicznie. No ale od startu to jest raptem 7km, a w górę już 1000m. Wielka przestrzeń, piękne wielkie góry, ale i długa droga pod górę jak i bardzo długie zbiegi. Tu wszystko jest w rozmiarze XXXL 😀 W drodze na Kasprowy wzeszło słońce. Choć niestety dużo brakowało do jednego z najpiękniejszych wchodów w górach, to jednak jakoś wlało to trochę nadziei do środka, że jakoś to będzie. Przez moment pomyślałem jakby to miło było sobie wjechać tu kolejką ;D Dziwne myśli, pewnie od zmęczenia. Takie zupełnie nie moje, bo mi ciężko zaakceptować i przekonać się do pomocy kijków na biegach, a co dopiero takie udogodnienia 😛 Na Kasprowym pierwszy punkt. Szybko się napić i dalej w drogę w stronę Kondrackiej Kopy oraz Czerwonych Wierchów. Z Kasprowego widzę piękną panoramę Zakopanego z góry. Wszystko się wydaje takie małe. Chyba dlatego tak to lubię, bo uwielbiam spojrzeć na świat z góry, zwłaszcza w miejscach gdzie jest mało ludzi, cisza, spokój i piękno natury. No nic, ale dzisiaj nie ma czasu na widoki trzeba biec dalej. Ścieżki w Tatrach są takie, że choć podejścia bardzo mocno meczą to bieg po płaskim lub co gorsza w dół jest równie trudnym wyzywaniem. Śliskie kamienie i wciąż ugniatanie na nich stawów nie jest wcale wygodne. Wciąż trzeba być skupionym na tym gdzie stawiać nogę, bo o podkręcenie stawu jest bardzo łatwo tutaj. Droga wiedzie graniczną granią. Po lewej zbocze trawy po stronie słowackiej. Po prawej trochę bardziej urwiste polskie tereny. Trzeba uważać bo przypadkowo się potykając można sobie narobić nie lada kłopotu 😛 Docieram do miejsca gdzie jest dla asekuracji rozwieszona lina. Bez niej też by się dało, ale jak jest to będzie szybciej co nie? No więc widzę że schodzą dwie osoby wcześniej, czekam moment, poszły. No to idę za kolejną. Myślałem, że lina przymocowana jest na dwóch końcach, ale w momencie gdy kolega poleciał z liną w stronę urwistej trawy już wiedziałem, że coś jest nie tak. Trzymając linę jedną ręką, pociągnęła mnie i trochę się przeorałem po tych granitowych skałach. Trochę zadrapań, ale na szczęście nic więcej się nie stało. No to sobie myślę, trzeba uważać skoro tak się zaczyna ta przygoda xD Góra, dół, nierówne kamienie, wąskie ścieżki, ale w końcu jest. Podejście na Kopę. Ależ mi się wtedy nie chciało. Z Kopy dalej na Czerwone Wierchy z których widok jest równie imponujący. Ta przestrzeń!! To piękno gór!! Żałowałem, że nie mogłem trochę dłużej tam posiedzieć. Za czerwonymi zbieg do pierwszego większego punktu odżywczego, który był przy schronisku na Hali Ornak. Zbieg ;D czyli nie 5 minut tylko chyba ze 40 😛 Jak już wspomniałem tu wszystko jest jakoś takie na wypasie 😀 Tym razem nie dźwigałem wszystkiego ze sobą, bo ktoś czekał z zapasami na punkcie. W sumie chyba pierwszy raz miałem support. Całkiem fajna sprawa. Oprócz tego, że odciążyło mnie to trochę to dodatkowo gdy spotykasz znajomą twarz choć na chwilę i możesz sobie zamienić ze dwa słowa to jest jakoś tak lżej. Doceniam i dziękuję, bo chodzić za kimś po punktach w górach, nosić rzeczy i jeszcze czekać, aż mi się uda dobiec też jest wyzwaniem 😀 Uzupełniłem co miałem, zjadłem arbuza, opiłem się trochę wody i coli i w dalszą drogę. Znając tą część trasy wiedziałem, że teraz podejście pod Ornak. Kilkaset metrów mozolnego zdobywania wysokości. Krok za krokiem, kamień za kamieniem. Wiedziałem, że to będzie żmudna droga, ale jednak o dziwo okazało się, że nie było tak źle. No więc kolejne metry w górę pod Tatry Zachodnie. Normalnie trasa wiedzie przez Starorobociański Wierch i dalej granią na Wołowiec jednak tym razem ze względu na zagrożenie burzowe, trasa została skrócona i przed Starorobociańskim szła w dół szlakiem przez starorobociańską dolinę. W sumie to dobrze wyszło. Gdyby trzeba było to wiadomo, poszło by się, ale w tamtym momencie gdy spojrzałem na ten szczyt byłem wdzięczny, że jednak nie trzeba 😛 Szlak w dół do kolejnego punktu, czyli 5km zbiegu 😀 Z początku kamienne schody, nierówno rozstawione kamienie. Łatwo o kontuzję, łatwo się potknąć, ale to z górki więc trzeba lecieć. Tak na granicy szybkości i okruchów zdrowego rozsądku ;D Po jakimś czasie już miałem dosyć. Niby z górki, ale tutaj to nie ma znaczenia. Czy pod górę czy z górki tak samo boli, tylko inne partie mięśni :/ Postanowiłem, że biegnę całość aż do punktu (i o dziwo tylko raz się wyglebałem 😀 ). Jak ktoś mi powie że bieganie z górki to zawsze przyjemność to mu powiem „jedź w Tatry”. Te góry są stworzone do spokojnego podziwiania świata z góry, ale na pewno nie do biegania. Nogi zmęczone, ale w końcu docieram na punkt. Czeka tu na mnie pyszna ciepła zupa. I pewnie kolejne 2 litry płynów xD. Czeka też perspektywa ostatniego odcinka. Cała Droga nad Reglami. Niby nie będzie już dwutysięczników. Niby nie będzie 500 metrowych lub większych podejść, ale jednak. Całości nie przeszedłem za jednym razem nigdy chyba, ale znam ten szlak. Wiem, że te 300 metrowe podejścia dadzą w kość. Żeby nie było zbyt dobrze wyszło jeszcze słońce które zaczęło mocno przygrzewać, a na deser masa turystów. No i przyszedł brak chęci na żele lub cokolwiek innego. Tutaj przyszły kolejne chwile zwątpienia. Pewnie przez brak węglowodanów, no ale jak się nie da to się nie da. Nawet już widoków tu nie ma. Nie chce się, no ale jednak mam cel. Biegnę dla przygody. Biegnę, bo mogę. Biegnę, żeby sobie udowodnić, że jakby źle nie było to się nie poddam. Droga nad Reglami ciągnie się niemiłosiernie. Wydaje się że ciągle w górę, a jeśli w dół to nie wygodnie i bardzo krótko. Docieram w końcu pod ostatnie większe podejście na tym szlaku, pod Sarnią Skałę. Wysiadam kompletnie, ale to tak już blisko. Zmuszam się, bo w tym momencie przestało to już być jakąkolwiek przyjemnością. Nogi palą jak przypalane rozgrzanym węglem. Mięśnie czasami odmawiają współpracy. Nogi sztywnieją. Ogólnie to całe szczęście, że jest wyzwanie, które trzeba doprowadzić do końca. Nie wiem jak, ale w końcu udało się podejść i jest ostatni odcinek tego czarnego szlaku. Trochę w górę, trochę w dół i piękne drewniane mostki. Ten fragment akurat mi się bardzo podoba. Wiem, że to jeszcze tylko kawałek i będzie zbieg. Ostatnie kilometry. Docieram po chwili do Kalatówek, skąd do Kuźnic prowadzi kamienista, brukowana droga. Ależ to jest nie wygodne. Ale wiem, że zaraz koniec, więc biegnę tak szybko jak daje radę. Już widzę stację kolejki i wlot szlaku. Ostatnie metry. Przyspieszam trochę i wbiegam na metę.

Koniec.

Udało się.

Padam.

Nogi palą, ale jest. Meta. Kolejny raz nie zawiodłem siebie. No i znowu mam dosyć biegania po tych Tatrach. I znowu wiem czemu. Jednak pewnie minie jeszcze tydzień, a zapomnę… i znowu się zapisze 😀 😛

Jeden komentarz

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *