XIII Bieg Katorżnika

…jeszcze kawałek, oby tylko to bagno się skończyło… te niekończące się leśne cieki wodne o gęstej konsystencji, kryjące co rusz zatopione konary, które w tych odmętach boleśnie odnajduje się piszczelem… i gdy myślisz, że gorzej być nie może, wykończony wpadasz po pas w przybrzeżne szuwary, które gęsto oplatają nogi i z każdym krokiem trzeba się wydzierać z ich objęć tylko po to by przy kolejnym kroku zapaść się równie głęboko…

Tak, Bieg Katorżnika to impreza jedyna w swoim rodzaju. Nie zaznasz tutaj przyjemności z biegania, po drodze nie raz zastanowisz się co tutaj robisz i jakim cudem dobrowolnie się na to zgodziłeś. Będziesz miał dość, będziesz miał kryzys, będziesz mówił, a wręcz próbował krzyczeć „NIGDY WIĘCEJ”. Jednak ostatecznie na mecie poczujesz wielką satysfakcję, że spróbowałeś i dałeś radę. Satysfakcja jest niesamowita 😉

Gdy pierwszy raz dowiedziałem się o Biegu Katorżnika to różnie sobie to wyobrażałem i stwierdziłem, że jak źle by tam nie było to muszę spróbować temu sprostać. Bagno, błoto, tataraki, jeziora, a jedyną zachętą od organizatora jest słowo otuchy, które można streścić w tych kilku słowach „weź sobie lepiej to odpuść”. Nawet wspomina o aktualnym szczepieniu na tężca i powiem, że patrząc z perspektywy czasu, przed pierwszym startem trochę z tego się śmiałem, ale po 3 edycji stwierdzam, że może jednak warto nie kusić losu 😉 Trasa tego biegu przebiega przez mocno niedostępne tereny, które zapewne są pokonywane przez ludzi jedynie raz w roku. Byłem tam teraz trzeci raz z rzędu… (po godzinie katorgi zadawałem sobie tylko pytanie „co Ty tutaj znowu robisz?!?!”) … no i znowu zapomniałem się zaszczepić.

Zacznijmy od początku… Znalazłem kiedyś jakiś artykuł o najtrudniejszych biegach w Polsce. Był tam właśnie Bieg Katorżnika. Oczy zaiskrzyły i powiedziałem sobie, że chcę to przeżyć! Wyobrażałem to sobie różnie, co może mnie tam spotkać, ale z doświadczenia wiem jedno. Strach ma wielkie oczy i gdy stawisz czoła temu czego się obawiasz to robi się to malutkie. Dwa lata temu przeżyłem pierwszego Katorżnika. Poznałem przy tym nowych równie zwariowanych jak ja znajomych i zakochałem się w tym miejscu. Lubliniec Kokotek. Leśna plama z jeziorem (a raczej stawem) na mapie Polski, a jednak niepowtarzalna. To tutaj jest niesamowity klimat, który w dużej mierze na uczestników imprez przelewa organizator czyli WKB Meta Lubliniec. Imprezy w tym miejscu nie są dla każdego. Tu naprawdę trzeba być mocno zdeterminowanym żeby je ukończyć – Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa, Maraton Komandosa czy Setka Komandosa. Wszystkie imprezy są mocno wyczerpujące i co najważniejsze… niepowtarzalne.

a zatem… XIII edycja Biegu Katorżnika… zapisy zaczęły się już w styczniu. Trwały… kilka-kilkanaście minut (zresztą jak zawsze miejsca na tej imprezie schodzą jak świeże bułeczki). Tym razem zapisałem się na pierwszy start o godz. 10. Przynajmniej szybko z głowy będzie 😉 Wyjątkowo nie nocowałem na polu namiotowym (ale polecam tą opcję, naprawdę jest fajny klimat, poza tym to taki bieg że im bliżej natury tym lepiej 😀 ). Jadąc na bieg było w cieniu 33 stopnie (masakra!!). Jednak noc prze biegiem przeszła burza, która ochłodziła powietrze i rankiem nagle zrobiło się tylko 16 stopni. Duża zmiana, zrobiło się „chłodno”, ale na pewno lepiej tak niż 33 stopnie (to jest dopiero prawdziwa katorga!! w takich warunkach startowałem w swoim pierwszym Katorżniku). Choć z drugiej strony tutaj przyjeżdża się sprawdzić swój charakter, więc im gorzej tym lepiej 😉 Co do samego nastawienia na wynik to byłem nawet mocno zdeterminowany w tym roku. Pomyślałem, że teraz za trzecim razem wiem co mnie czeka więc pocisnę. Godzina zero coraz bliżej. Krótkie spodenki, koszulka (ta sama od trzech edycji 😛 (biały kolor w końcu ulega i się nie dopiera więcej)), zwykłe buty do biegania. Czas na zabawę. Start odbywa się nad stawem Posmyk, każdy wskakuje z nabrzeża i brnie wzdłuż brzegu. Przed startem czuć już poruszenie. Kto był, ten wie, że lepiej być z przodu, bo w wodzie ciężko się wyprzedza. I 10… 9… 8… (…) 2… 1… START!! Wszyscy rzucili się do wody. Każdy jak najszybciej, jak najbliżej czołówki. Po chwili formuje się kolumna która prze przez jezioro. Udaje mi się być w miarę z przodu, a nawet po jakimś czasie dojść w okolice pierwszej trójki. Jednak to nie to samo co bieganie. Zaczęły bolec mięśnie o których z reguły nigdy nie myślałem 😉 Tutaj wszystko jest inne. Wychodząc w końcu z jeziora byłem w okolicy 15-20 miejsca. Jednak to dopiero początek katorgi. Dalej trasa wiedzie korytem rzeki, tatarakami, płytkim stawem, lasem… wszystko w naprawdę trudno dostępnym terenie, w którym każdy krok wymagał skupienia by nie podkręcić nogi, a zarazem determinacji, bo po ponad kilometrowym marszu przez jezioro w nogach czuć jakby było już z 10km. Najwygodniejsza droga przez las, to był slalom z licznymi zakrętami po wyboistym terenie leśnym z licznymi powalonymi drzewami. Dodatkowo zeszłej nocny spadł deszcz i sprawił że przeszkody wodne miały wyższy poziom przez co przedzierało się nieco trudniej. Biegłem, a raczej poruszałem się naprzód z maksymalna prędkością jaką pozwalały mi okoliczności. Po jakimś czasie straciłem rachubę czasu i pokonane odległości. Dodatkowo z moich ambitnych planów i strategii została walka o przetrwanie (to bagno wysysa ambicje i energie bez litości). Było ciężko… gdy brodzenie w błocie z bagnem zaczynało drażnić i miałem dosyć droga się zmieniała. Po chwili wchodziłem do jeziora, w tataraki. Chwile wcześniej myślałem, że to będzie chwila ulgi, ale w tych tatarakach nogi grzęzły gorzej niż w bagnie. Plątały się o rośliny i brodzenie w tym było równie ciężkie. W tym biegu nawet wyjście z bagna i jezior, na krótkie fragmenty po łące czy polu nie były ukojeniem. Zmęczone mięśnie w nogach nie chcą współpracować, a chęci (jak już wspomniałem) wciągnęło bagno. Akurat na tych zawodach mój plan przeobraża się zawsze w jedno. Przetrwać i ukończyć. Pod koniec biegu, gdy nagle wybiega się do pseudo cywilizacji, jest jakby trochę łatwiej. Kibice, którzy wspierają okrzykami dają resztki nadziei i ekstra siłę na ostatni zryw. W tym roku zwłaszcza pomogła mi osoba, która krzyknęła, że jestem „22”. Myślałem że jestem gdzieś w okolicy 50 miejsca, więc poczułem przypływ energii. Skoro jestem 22 to tylko dwie osoby i będę w dwudziestce. Padnę ale spróbuje. 110% i lecimy. Końcówka na szczęście po terenie leśnym choć równie niedostępnym. Tutaj na przyjemne bieganie nie ma miejsca. Najdłuższy odcinek po utwardzonej ścieżce i w miarę prosto to może 100 metrów. Bagno, rowy, koryta, przełaj… myślę że pędzę, ale z zewnątrz zapewne wygląda to nieciekawie. Jakimś cudem udaje mi się wyprzedzać. Pierwsza osoba…, druga…, trzecia…, czwarta… i piąta. Jest dobrze. Prę do przodu. Znam już ten teren jednak dłuży mi się niemiłosiernie. Co rusz jakieś kolejne bagno, kolejne błoto, kolejne kłody. W końcu widzę ostatnie zabudowania tuż przed samą metą. Jeszcze tylko kilka sztucznych przeszkód i koniec. Wbiegam na metę i dostaję kolejną podkowę (czyli piękny ponad dwukilogramowy medal)… mam dosyć. Znowu jestem wykończony choć zupełnie inaczej niż po ultramaratonach. Ten bieg wysysa wszystko inaczej. Ostatecznie po ponad 3 godzinach walki zająłem 28 miejsce (osoba wcześniej coś chyba trochę pokręciła 😛 ). Mimo wszystko, gdyby nie ona to pewnie nie byłbym w pierwszej trzydziestce i nie dałbym z siebie tyle ile mogłem, dlatego fajnie wyszło. Nigdy nie wiadomo co ani kto da nam kopa na ostatnie kilometry. Kolejna podkowa zawiśnie na ścianie, a ja mam kolejne niesamowite wspomnienia. Sam siebie pytałem podczas biegu „co ja tutaj znowu robię”, a po biegu powiedziałem, że to ostatni raz i nie wracam więcej… ale czy to prawda? Czy tak będzie? Czy przypadkiem w zeszłym roku nie mówiłem podobnie? może jednak do zobaczenia…? 😉 choć na pewno w innych butach bo z tymi Katorżnik rozprawił się jak ze mną… bez litości 😉

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *