Bieg Rzeźnika Ultra 100 czyli 108km w krainie niedźwiedzi

Całe piękno biegów ultra tkwi w drodze. Meta i medal dają satysfakcję (taka wisienka na torcie), ale prawdziwą wartością jest to co się dzieje pomiędzy startem, a metą (to jest cały tort).

Zeszłoroczna porażka (w sumie kontuzja) na tym biegu nie podłamała mnie, a sprawiła, że przez 365 dni myślałem, żeby się zrewanżować. Obiecałem sobie wtedy po kilku godzinach po zejściu z trasy, że wrócę i zrobię to co mi nie wyszło. Czas szybko mija i nawet się nie obejrzałem jak byłem w drodze na bieg. Jechałem na ostatnia chwilę. W Cisnej miałem być w czwartek wieczorem a start był o 8 rano nazajutrz. Nawet mi to pasowało, bo nie lubię czasu przed startem. Sam stres więc lepiej wpaść od razu na start 😉 Michał („Jabol”), który również startował na tym dystansie a był wcześniej w Bieszczadach odebrał mój pakiet (dzięki!!), bo sam bym nie zdążył). Historia miała swój wspólny epizod z zeszłym rokiem. Michał zatrzymał się w miejscowości Jabłonki (i tam odebrałem swój pakiet), a to dokładnie to samo miejsce gdzie zszedłem z trasy w zeszłym roku. Pomyślałem sobie oby ta zbieżność przyniosła szczęście, a nie pecha 😉 Przy okazji okazało się, że przepaki na bieg należy oddać do 20, a ja nijak do tej godziny nie dojadę :/ Przejmowałem się tym kilka minut po czym stwierdziłem, że mogę lecieć bez nich (mogło by się to udać przy ładnej pogodzie). Na szczęście później dostałem telefon od znajomego, żebym się nie martwił, że na spokojnie będę mógł dodać swój przepak jak dojadę. I całe szczęście, bo jednak się przydał (ale o tym później). Dojechałem, oddałem worki z przepakami i poszedłem spać. Krótka rwana noc, pobudka przed 6 rano, ogarnąć się i lecieć na start do Polańczyka. Coś byłem zestresowany z rana, ale nie potrafiłem określić czym to było spowodowane. Dystansem? Niedźwiedziami? Tym, że już raz ten bieg był nade mną górą? A może formą? (tydzień  przed biegiem się mocno zatrułem). Na szczęście wiedziałem, że ten stres zniknie jak tylko wystartuje i rzeczywiście chwilę po starcie prysł jak bańka mydlana, a ja byłem skupiony tylko na tym żeby nie szaleć na pierwszych kilometrach. Początek to spokojne tempo i wąskie ścieżki gdzie się ciężko wyprzedzało. Na szczęście ściganie się nie było moim celem dzisiaj więc spokojnie biegłem swoje (tylko czasem kogoś wyprzedzając, inaczej nie umiem 😉 ). Ze znajomych, oprócz mnie, na tym dystansie biegł jeszcze tylko wcześniej wspomniany Michał, jednak zgubiłem go dosyć szybko, choć nie było to moją intencją. Myślę, że taki dystans każdy musi przebiec po swojemu i w swoim tempie. Trasa z początku biegła wokół Jeziora Solińskiego, a następnie przebiegaliśmy przez zaporę. Piękne tereny, muszę tam kiedyś wrócić na dłużej i na wolniejsze zwiedzanie. I każdemu doradzam, można tam na pewno zapomnieć o zwykłej codzienności, zupełnie inny świat. Póki co, ja biegnę dalej, jest pierwsze większe strome podejście i od razu sobie przypominam co to te Bieszczady (oj wejdzie dzisiaj ta trasa w nogi). Poszło sprawnie, nie szarżując dobiegłem do pierwszego punktu z wodą, dwa łyki i w dalszą drogę do kolejnego punktu, tym razem z jedzeniem i przepakiem. Słońce od rana pięknie świeciło choć dla wszystkich biegaczy było zapewne trochę przekleństwem. Pragnienie doskwierało mi równie mocno jak chęć ujrzenia mety. Dalej w towarzystwie wyjątkowych bieszczadzkich widoków dotarłem do przepaku, który był na 26km. Wziąłem latarkę, kurtkę na deszcz, dużo żeli i uzupełniłem do pełna bukłak na wodę. Zjadłem też trochę pomarańczy, które sobie wcześniej przygotowałem. Świetnie się mi sprawdzają, dają mocne orzeźwienie, a i zapewne zawarte w nich witaminy są pomocne 😉 Dodatkowo skosztowałem mega dobrego rosołu z makaronem. Mimo tego upału, naprawdę smakowała mi ta ciepła zupa. Do tego wolontariusze na punkcie (zarówno na tym jak i na następnych) byli mega pozytywni, uczynni i uśmiechnięci. W takich warunkach wszystkie trudy są ciut lżejsze. Bardzo im dziękuję. Super robota!!

W dalszą drogę ruszyłem bez większej zwłoki, z początku kawałek idąc żeby jedzenie zdążyło się ułożyć w żołądku. I tutaj coś o znajomościach na ultra. Niesamowicie fajna sprawa. Zaczynam z kimś rozmawiać, nie znając go, nie wiedząc jak kto ma na imię, a jednak to w niczym nie przeszkadza. Rozmowa się klei jakbyśmy byli znajomymi. Czasem pokonuje się razem kilka, kilkanaście kilometrów, a następnie znów się biegnie jak wcześniej samemu. Lubię to bo czas szybciej mija. Wiadomo, że nie z każdym na trasie się rozmawia, ale zawsze się znajdzie jedna dwie trzy osoby. Czemu akurat te? Nie wiem, taki pewnie przypadek. W takim nowym towarzystwie minęły mi kolejne kilometry. Potem pojawił się kolejny punkt z wodą, kolejny punkt z jedzeniem, kolejna droga pod górę. Ciężko to opisać, trzeba tam pojechać by zobaczyć te widoki, te lasy, te góry i poczuć ten trud. Nawet nie zamierzam próbować opisywać, bo to nie będzie nawet 1% wrażeń które można doświadczyć będąc tam samemu. Gdy w nogach było już ponad siedemdziesiąt kilometrów, na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. O ho, czyli jednak, prognozy z deszczem i być może burza jednak się ziszczą. Niezbyt było to optymistyczne, bo gdy zacząłem iść pod górę na kolejne wyższe wzniesienie, zaczęło grzmieć. Co zrobić w połowie drogi? Albo zawrócić albo iść dalej. Odwrót tak jakby nie wchodził dzisiaj w rachubę więc brnąłem przed siebie licząc, że burza przejdzie bokiem. Gdy wszedłem w las zrobiło się mega ciemno, a po chwili zaczęło mocno padać, lało jak z cebra. Nie chciało mi się w tych warunkach wyciągać czołówki więc tylko narzuciłem kurtkę przeciwdeszczową i nie wiele widząc pognałem do przodu. Z duszą na ramieniu poruszałem się na przód, a burza była coraz bliżej. Miałem jeden moment gdy pomyślałem sobie że to trochę wariactwo, gdy błysnęło na tyle blisko że ciemności w lesie rozjaśnił błysk który lekko mnie oślepił. Na szczęście bliżej burza nie podeszła, a po kilku chwilach pozostał jedynie ulewny deszcz. Drogi zmieniły się w rzeki z błotnymi wysepkami. Błoto było tak śliskie że ciężko było utrzymać równowagę, dodatkowo kleiło się do podeszwy robiąc z niej płaską powierzchnię bez bieżnika. Nogi grzęzły niemiłosiernie i sunęły w każdą stronę losowo. Niby tylko błoto, a jednak to bieszczadzkie błoto – tego również trzeba doświadczyć samemu jak widoków, bo ciężko czytając poczuć jak bardzo potrafi ono uprzykrzyć wyprawę. Skacząc po „wysepkach” jakoś dotarłem do wyjścia z lasu nie zaliczając upadku. Deszcz bez zmian. Nie zamierzał zbyt szybko przestać uprzykrzać wycieczki. Dalej tylko dłuższa droga polną drogą do drugiego przepaku. Przy czym polna droga była na tyle nie dostępna (każdy krok to jak jazda figurowa na lodzie, a raczej błocie), że trzeba było biec po wysokiej trawie na polu. Ciężkie warunki, ale udało się. 87km i przepak i to jeszcze za dnia. Było to dla mnie duże pozytywne zaskoczenie, ponieważ nie sądziłem, że dotrę tutaj za jasnego. Na punkcie widok nie napawał optymizmem. Kilka osób chyba miało lekką hipotermię, kilka osób rezygnowało z dalszej drogi. Trochę mi to siadło na głowę… „gdzie ja się pcham”? no ale kontuzji nie mam więc nie widzę innego wyjścia jak się ogarnąć i walczyć dalej. Ktoś mnie nawet spytał czy ja też rezygnuję, ale moja odpowiedź (biorąc pod uwagę co było w zeszłym roku) była tylko jedna. „W zeszłym roku musiałem zejść z powodu kontuzji, w tym roku nic mnie nie powstrzyma, po prostu muszę to zrobić i co by nie było idę dalej”. Na przepaku (całe szczęście że go miałem!!) ubrałem suche rzeczy, przebrałem się we wszystko co spakowałem. Ubrałem się trochę za ciepło (pewnie przez to że im dłużej byłem w bezruchu na tym punkcie tym mi było zimniej), ale trudno. Zjadłem kanapkę (dzisiaj apetyt dopisywał mi jak nigdy), kolejną porcję pomarańczy, uzupełniłem wodę i ruszyłem dalej. Ostatnie 21km – tak blisko, a jednak jeszcze tak daleko. Przyłączyły się do mnie jeszcze dwie osoby. Zawsze z kimś raźniej, zwłaszcza po ciemku. Tempo mocno spadło przez warunki, ale na szczęście zapas czasu był spory, a ja dzisiaj nie ścigałem się, walczyłem tylko z trasą i samym sobą. Po pół godzinie trzeba było odpalić czołówki. I tu zonk. Jednemu z towarzyszy bieszczadzkiej przygody nie zadziałała czołówka. Pech i tragedia, niestety na ultra może zdarzyć się wszystko łącznie z awarią sprzętu. I co dalej? To jest ultra tutaj rywalizacja jest na drugim planie, a na pierwszym pomoc. Więc decyzja była tylko jedna, oświetlając drogę dwoma czołówkami, w trójkę pognaliśmy po ciemku do kolejnego punktu kontrolnego. Musieliśmy tak przejść/przebiec około 10km, głównie po lesie. Po drodze koledze udało się dodzwonić do znajomych, żeby dostarczyli mu zapasową czołówkę na ostatni punkt kontrolny. Przed tym punktem było dosyć strome zejście po trawiasto-błotnej ścieżce. Zostało może 300m do punktu a ja zaliczyłem mega glebę. Noga się poślizgnęła i poleciałem jak błyskawica na plecy. Uderzając mocno o ziemie, czołówka zleciała z głowy gdzieś na bok więc można powiedzieć, że zrobiło mi się ciemno przed oczami 😛 na szczęście nic się nie stało, jedynie Bieszczady odcisnęły swoją błotną pieczęć na moich plecach i głowie. Dotarłem do punktu, gdzie zjadłem kolejną bułkę z szynką i szykowałem się na ostatnie podejście czyli wyzwanie dnia – szczyt Łopiennik (1069m n.p.m.). Nie dość że w nogach prawie 100km to teraz przede mną pięciokilometrowe podejście, z przewyższeniem 500m w górę. Jakby tego było mało, wolontariusze, lekko (a w sumie mocno) sugerowali, żeby lepiej iść w górę z kimś albo w grupie bo kilka niedźwiedzi ma swoje gawry w bliskiej okolicy. Niedźwiedź czy deszcz, dzisiaj nic nie mogło stanąć mi na drodze do mety, ale ostatnie 12km poszliśmy już w piątkę. Z kim? Nie wiem, nie mam pojęcia jak się nazywali, ani skąd byli. Kilka osób, które przez przypadek spotkało się akurat na ostatnim punkcie trasy. Zrobiła się grupa osób, która po chwili potrafiła rozmawiać jak dobrzy znajomi (takie właśnie jest to ultra, a przynajmniej ja mam takie pozytywne doświadczenia). Warunki nie pozwalały na wiele. Sił było już mało, bo deszcz mocno umęczył. Równowagę na błocie ciężko zachować, więc został marsz. 500m w górę, 5 osób, trochę jak atak szczytowy w Himalajach (swoją drogą na takich podejściach, naprawdę doceniam co robią himalaiści zdobywając wysokość przy ograniczonej ilości tlenu). Początek przez strumień, a potem już tylko błoto, błoto i błoto w drodze na szczyt. Po tylu kilometrach zaczyna już być wszystko jedno czy przejdę przez strumień suchą nogą, czy ześlizgnę się do błotnej kałuży. Z jednej strony mam już dość, organizm wysysa resztki skrywanej energii której nie sposób stuprocentowo uzupełnić poprzez posiłki na trasie i żele. Z drugiej strony jest cel więc walka trwa póki się da. Nie bez powodu mówi się, że ultra biega się głową. Zrozumiałem to po czasie i kilku startach 😉 Tymczasem góra nie kończyła się. Non stop pojawiał się w górze nowy odblask znaczący trasę. Noga za nogą, powoli do przodu, szukając podparcia w grząskim błocie. Dobrze, że było ciemno i było widać tylko najbliższe kilkanaście metrów, bo myślę że w świetle dziennym, widząc niekończącą się górę głowa złapała by większy kryzys. W końcu droga zaczęła się wypłaszczać. Chwila moment i jest! Szczyt. Ostatnie konkretne, a zarazem najdłuższe podejście za mną. Poczułem lekką ulgę, bo już tylko kilka kilometrów do mety. Droga do góry była mozolna i trudna, a co z zejściem? W tych warunkach droga powrotna ze szczytu z drugiej strony góry była równie wielkim wyzwaniem jak podejście. Z początku bardzo stromo w towarzystwie wszechobecnego błota. Ostrożnie. Byle się nie poślizgnąć. Na takich odcinkach zdaje mi się że mógłbym docenić kijki, ale ich nie miałem z dwóch powodów. Po pierwsze nigdy z nimi nie biegałem i nie wiem czy by mi bardziej pomagały czy przeszkadzały, a po drugie już rok temu zakładałem, że zrobię to bez kijków i nie zamierzałem zmieniać tego postanowienia w tym roku (w moim wyobrażeniu był to dla mnie trochę cięższy wariant). Po dłuższym czasie udało się zejść, teraz już tylko została leśna utwardzona szutrowa droga (która myślałem że się nigdy nie skończy), jeszcze jedno małe podejście (na które jakbym musiał  to bym wbiegł byle mieć już to wszystko za sobą), kawałek drogi asfaltowej i meta. META!! Upragniona meta. Miałem jeden kryzys, jedno duże zwątpienie na tej trasie więc to prawie jak nic w porównaniu z zeszłym rokiem. Udało się, tym razem zrobiłem to. Odegrałem się na Rzeźniku i ja jestem górą. Co będzie dalej? Nie wiem. W tym roku ultra nie jest moim  priorytetem (mimo, że tak wyszło, że to już czwarte), ale na pewno jeszcze kiedyś skuszę się na coś 😉

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *